poniedziałek, 19 kwietnia 2010

z "Ja jestem Halderd"

– Halderd!
Pięści do uszu, żeby nie słyszeć matki. Jej krzyk świdruje głowę. Jakby chciała nabić mnie na sopel lodu. Przeczekam jej gniew i wyjdę. Wrócę do chałupy, jak będzie zmierzchało. Matka wtedy nie ma już tyle sił, co rano. Będzie siedziała przy krosnach, znużona. Skinie na mnie, gdy wejdę, sennym głosem powie, że jestem niewdzięczna, że jestem jak dzikie szczenię i że nie pamięta chwili, kiedy mnie rodziła. Splunie mi pod stopy i każe odejść. A, jeszcze nie pozwoli dać mi kolacji. Wielkie rzeczy! Obudziłam się głodna, mogę zasnąć głodna. Wszystko, byleby tylko nie słyszeć jej jazgotu. Jej skrzeczenia od rana do zmierzchu.
Byleby nie patrzeć na ojca. Siwowłosy odyniec z przetrąconymi kolanami.
Nie zawsze tak było. Kiedyś
Zakradłam się do izby matki. Nie krzyknęłam. Wisiała na ścianie. Ojciec leżał u jej stóp. Wszędzie odór piwa. Spał, posapując cicho. Matka dała mi znak, bym podeszła. Pokazała, że mam przystawić stołek i sama się wyswobodziła. Palec przyłożyła do ust. Wyszarpnęła suknię zaczepioną o hak, raniąc się nim w plecy. Jak sarna wyrywająca się ze źle zastawionych wnyków.
Zdjęła z siebie ubranie, otarła nim plecy z krwi i zawiesiła z powrotem na haku. Pod spodem ustawiła buty. Naga, podparła się pod boki i wyszeptała:
– Jak myślisz? Dobrze?
Wzruszyłam ramionami:
– Za chudo, mamuś...
–! Tak, za chudo.
Z błyskiem w oku pobiegła do skrzyni. Ze swoich koszul ukręciła kukłę i wpakowała ją pod suknię. Głowę z chusty dowiesiła na piersi, schyloną.
Stałam poruszona. Matka jednak jeszcze nie była syta. Kręciła głową, Nóż. Wzięła nóż. Zadrżałam, gdy znów gestem nakazała milczenie. Stała nad ojcem. Wahała się. Naga, chuda, z rozpuszczonymi włosami, szukała nożem miejsca na swym ciele. Zasychało mi gardle ze strachu, ale nie śmiałam pisnąć. Jora nie znosi sprzeciwu. Wybrała udo. Naciągnęła skórę palcami i przesunęła ostrzem Chlusnęło. Pochyliła się nad śpiącym. Krew płynęła na klepisko wokół jego głowy. Matka przesuwała się, polewając swoją krwią jego dłonie. W końcu wytarła nóż o kukłę na ścianie. Ubrała się szybko i wyprowadziła mnie z izby. Była spokojna, jak rzadko, i zadowolona z siebie. Powiedziała, że mogę sobie iść, nie będzie mnie wołać aż do wieczora.

Ale nie poszłam. Tamtego dnia nie poszłam nigdzie, ani do lasu, ani w góry. Wolałam być blisko, bałam się o matkę, o to, co się stanie, gdy ojciec się zbudzi.
I co się stało? Nic . Padł na kolana i całował ją w nogi. Matka siedziała nieporuszona.

Od tamtego dnia nie tknął jej ani razu. Owszem, czasami podnosił głos, ale schodził jej z drogi.. Jeśli się napił, spał w izbie, przy ogniu. Jeśli nie było co pić, znikał. Matka mruczała pod nosem obelżywie: Hagni, pan na torfowiskach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz